Jarosław Marek Rymkiewicz
"Ciemność poezji nie jest pomysłem poetów, to jest coś, co
jest jej rdzeniem. Gdyby poezję przenicować, wywrócić na jej drugą stronę, na
nice, to ukazałaby się - ciemność. To coś - ta ciemność - znajduje się w najgłębszych
warstwach jej istnienia. Jacyś bogowie ją tam kiedyś umieścili. I wchodząc w
tę ciemność - wchodzimy też w najgłębsze warstwy naszego tutejszego istnienia."
(Jarosław Marek Rymkiewicz w rozmowie z Piotrem Szewcem, "Nowe Książki"
2001, nr 8)
Ogród w Milanówku, lato
Moi przyjaciele tu to są wróbelki
I przyjazny jest mi żywioł wszelki
Wróbel jabłko na barwinku kwiatki
Wspólne są tu nasze zagadki
Wspólne nasze istnienie w biedzie
I do śmierci razem się jedzie
Jeden strach i sny nasze jedne
O wróbelki przyjaciele moje biedne
I barwinek jego białe korzonki
Jabłko które spadło z jabłonki
Czarny ślimak i rudy rudzik
O istnienie jak ono się trudzi
I w purpurze orzechy leszczyny
Są z tej samej ciemnej przyczyny
Wielki strach jest w jabłkach wróbelkach
Wielka bieda o jak wielka
Jeszcze trochę i byt się odsłoni
Powie żeśmy byli tu po nic
Wróble ziółka jabłka podziobane
Razem z wami przed niebytem stanę
Ogród w Milanówku, w okamgnieniu
Wszystko znika w okamgnieniu w osłupieniu
Listki bluszczu tam po płotem na kamieniu
Jeże krety wróble wszystko znika
Co za walczyk! Planetarna to muzyka
Wszystko znika bluszcz i wróble jeże krety
Nawet Bartok jego skrzypce i klarnety
I sikorki ich błękitne fatałaszki
Także inne zimujące w chruście ptaszki
Siwe pliszki albo zięby i czyżyki
Jak obroty planetarnej harmoniki
Wszystko znika w zadziwieniu w okamgnieniu
Jeże krety listki bluszczu i w milczeniu
Stoją sosna i daglezja - wszystko znika
Szostakowicz! Niech on zagra nam walczyka!
I demony - nieobecni nasi goście
Nawet gnicie – które gnije tak w kompoście!
Nawet kompost - tam w kompoście się rozkłada!
I gadanie - które nie wie kto je gada!
To co było tylko przyszło do nas w gości
I nie miało w sobie żadnej obecności
I gadanie – aforyzmy nietzscheańskie
O sikorki o wróbelki o bezpańskie
Nieobecność - nawet ona się ulatnia
Jakaś wartość ale wartość już ostatnia
Szostakowicz – jego polki i galopy!
I demony - kosmos rzucą nam pod stopy!
Obecności jaka tutaj twoja władza?
Nieobecność nieobecnie się przechadza
Nieobecność mówi do nas po imieniu
Wszystko znika w okamgnieniu w nieistnieniu
I demony - nieobecne ich czuwanie!
Tu nad nami ich płakanie żałowanie
[z tomu Znak niejasny, bań półżywa]
Osip Mandelsztam wchodzi do ogrodu
Osip Mandelsztam wchodzi do mego ogrodu
Nie ma teraz ojczyzny losu ni narodu
Nie ma nawet imienia idzie z Woroneża
Coraz mniej ma z człowieka coraz więcej z jeża
Koszulę ma podartą pod nią trochę ciała
Z głębi bytu wychodzi jabłoń półzdziczała
Znają go moje koty zna go bluszcz i rosa
Wędruje wśród sikorek jego stopa bosa
Znają go jeże krety samotne stworzenia
Objęte tajemnicą wielkiego milczenia
Nie ma nawet Nadieżdy na próżno jej szuka
I poezji już nie ma - jeszcze kostur stuka
Osipie! Witam ciebie w mojej okolicy
Te jeże to są nasi tu presokratycy
Osip Mandelsztam nieżywy jak wszystko nieżywe
Pochyla się i zrywa ostatnią pokrzywę
UPIÓR POJAWIAJĄCY SIĘ PODCZAS WYKONANIA SONATY B-DUR D 960 (OSTATNIEJ)
Schuberta grała bosko Mitsuko Uchida
I uśmiechał się Schubert – zresztą straszny brzydal
Fular zżółkły dziurawy owijał mu szyję
Włosy tłuste – kto umarł ten głowy nie myje
I paznokcie miał brudne jak zwykle upiory
Bardzo blady – na serce lub żołądek chory
Na pewno miał początek osteoporozy
Powiedziałem do Ewy że nie budzi grozy
Siedział wśród publiczności w spleśniałym surducie
Prawa noga w skarpetce lewa w prawym bucie
Zaś but lewy – gdzie w otchłań skręca jego droga
Właśnie poszedł – i pytał czy jest tam coś z Boga
O drugiej ze skarpetek nie miał żadnej wieści
W którym miejscu otchłani obecnie się mieści
Tu czy tam taki Schubert komuż on się przyda
Ale bosko ach bosko grała go Uchida
KATHLEEN FERRIER UMIERA W MŁODOŚCI NA RAKA
Kathleen Ferrier umiera zaraz po premierze
Jeszcze słychać Mahlera – ciemne chore zwierzę
Jeszcze słychać Mahlera – jodłowe otchłanie
Ciemny guz jak w ciemności zadane pytanie
Ciemny głos jak na koniu jeździec rozpędzony
Sam nie wie dokąd jedzie – w obce sobie strony
Między jodły na zboczach skąd widać Sudety
Ciemny głos ciemne jęki krwawiącej kobiety
Guz w piersiach i przerzuty w mózgu i odbycie
O jakie piękne ciemne jakie krótkie życie
Ciemny głos w obce strony jeździec do mogiły
Jeszcze słychać Mahlera – elektryczne piły
Życie jak guz w prostacie jak piersi ucięte
Ciemny głos który mówi że życie jest święte
Życie – to co do pieców trafia ze szpitali
Ciemny płomień ten który w spalarniach się pali
Ciemny jeździec guz który zwija się i pęka
O jakie krótkie życie jaka długa męka
Tam gdzie z Riesengebirge schodzi las jodłowy
Przechadza się z siekierką krasnal odlotowy
Latarkę ma u pasa i kolegom świeci
A oni robią trumny dla umarłych dzieci
ZIMOWY POGRZEB NA CMENTARZU W BOLIMOWIE
Za jej trumną szły koty – ale niewidzialne
Koty ułomne oraz koty parafialne
Śnieżek kładł się na grobach bez większej ochoty
Szedł niewidzialny orszak – same zmarłe koty
Zapchlony Żółtek oraz szalony kot Bończa
Z jego ramion zwisała dziurawa opończa
Kot księżej gospodyni za nim kot poety
Niewidzialnie pachniały mielone kotlety
Kot w ostrogach kot Frajszyc w żółtym kapeluszu
Kot Połowa Ogona oraz kot Bez Uszu
Niesiono garnek z kaszą i wilgotne pranie
Kto umiera ten nie wie – co po nim zostanie
Półżywy kot Nazista oraz kot garncarza
Kto umiera ten nie wie – co mu się przydarza
I nie wie kto umiera – czy się przyda Bogu
Szedł kot Skurwiel ten który sika mi na progu
Kot Utopiony w Worku kot Idź do Cholery
Niesiono niewidzialne papieskie ordery
Kot podmiejskiej kolejki stary kot Eliota
Na końcu jeśli chcecie – szła połowa kota
Koleżka naszej Psotki biały kot Półgłówek
Tu u nas każdy chciałby mieć taki pochówek
OGRÓD W MILANÓWKU – POEZJA BRZÓZ I KOTÓW
Koty pisały moje wiersze
Piosenki ody tarantele
Bo miały horyzonty szersze
Ja innych zajęć miałem wiele
Koty pisały co tam chciały
Ja umierałem po kryjomu
Brzozy i wierzby im szumiały
Teraz wychodzę z mego domu
Pusty jest dom piwnice puste
Ta pustka o mnie opowiada
Ja mam na twarzy czarną chustę
Po pustych schodach ktoś się skrada
Opowieść to jest już skończona
Koty tańczyły wokół domu
Tango bolero charlestona
A ja umarłem po kryjomu
Te moje wiersze nic nie znaczą
Ale czy coś ma tu znaczenie
Koty i brzozy po mnie płaczą
W domu ktoś mieszka jakieś cienie
Stary kapelusz, plecak, wiatr, nocny wędrowiec
[...] und ich gäbe mein bißchen Haus
und Glück und Behagen gern für einen
alten Hut und Ranzen, um noch einmal
die Welt zu grüßen und mein Heimweh
über Wasser und Land zu tragen
Hermann Hesse, Bodensee. Im Philisterland (1904)
Stary kapelusz plecak wiatr i wędrowanie
Może tędy do Boga ktoś z nas się dostanie
Tędy przez krzaki jeżyn podmiejskie śmietniska
Jeśli Bóg tutaj chodzi to nas widzi z bliska
Tędy obok kolejki w chwastach po nasypie
Tam gdzie spóźniona jesień czarne liście sypie
Czy widzisz – przy mnie idą koty jeż półżywy
Sucha jabłoń klon ścięty złamane pokrzywy
Dwie kawki pogubione klon ścięty za młodu
I jeszcze coś co żyło w ciemnościach ogrodu
Z kotów Żółtek umarły oraz Psotka żywa
I Figiel ten co Żółtka żałośnie przyzywa
Tam na prawo mieszkają Małgosia i Ania
Bóg gdzieś jest ale wielka chmura go zasłania
Idą także migdałek trzy brzózki schorzałe
Stara sosna i wrzosy choć to dzieci małe
Kwacze Żółtek i Figiel bo głos mają kaczy
Biegną przodem kto pierwszy z nich Boga zobaczy
Przez wiadukt i na lewo przy dziurawym płocie
Suchy jaśmin sosenki jedno widmo kocie
Idę z nimi coś sobie nucę z Zaratustry
Chmury wiszą na niebie jak skrwawione chusty
Nie wiemy czy Bóg blisko czy daleko mieszka
I gdzie – czy to do Boga prowadzi ta ścieżka
Przez jesień mego życia idziemy pomału
To co z życia zostanie będzie do podziału
To co niosę na rękach to jest kocię młode
Mała gwiazdka nam wróży przyjemną pogodę
styczeń 2000
"Warszawa Śródmieście - Milanówek godzina 23.42".
Przez Warszawę Zachodnią jechały pociągi
Wiały przez nie ostatnie zimowe przeciągi
I jak żywa osoba śnieg szedł przez wagony
Miał swój orszak - to były kawki i gawrony
To były suche olchy wierzby te wzdłuż torów
Przez Zachodnią Warszawę Ursus i Jaktorów
Na podłodze leżała zgwałcona dziewczyna
W gazecie było foto - we krwi trup Rywina
To były suche olchy zamarznięte stawy
To był ostatni pociąg jak sztandar Warszawy
Kosmos żywa osoba wchodził do wagonów
I była wokół wieczność wysokich peronów
I ci co tam jechali to w wieczności spali
Tu nad każdym gwiazdeczka kiedyś się zapali
O Mazowsze ty moja rodzinna kraino
Ja nie wiem za co teraz twoi chłopcy giną
I nas tu jest jak czaszka - strzaskana i pusta
I zamieć szła wzdłuż torów i płakała w chustach
Niż ten płacz ja innego nie chcę mieć pomnika
W gazecie było foto - we krwi trup Michnika
Już zbliżają się światła smutnego Brwinowa
Jutro będzie w gazecie jakaś inna głowa
Lecz kto jak ja - w krainie tej jest urodzony
Tego w wieczność zawiozą te same wagony
[z tomu Zachód słońca w Milanówku]
Wiersze Jarosława Marka Rymkiewicza odznaczają się rzadką w dzisiejszych czasach
cechą – doskonale łączą w sobie tradycyjne rymy i rytmy polskiej liryki z na
wskroś wspólczesną, pełną zwątpienia i niepewności świadomością człowieka żyjącego
w początkach XXI wieku. Być może właśnie dzięki temu twórczość Rymkiewicza cieszy
się popularnością zarówno wśród wyrafinowanych koneserów, jak i odbiorców pozbawionych
fachowego, literaturoznawczego przygotowania. Autor „Zachodu słońca…“ bierze
sobie za przedmiot opisu najbliższą okolicę, w której przyszło mu żyć. W ten
sposób Milanówek, niegdysiejsza podwarszawska miejscowość letniskowa, staje
się sceną, na której codzienne, zwyczajne zdarzenia urastają do rangi faktów
o znaczeniu niemalże kosmicznym, albo przynajmniej służą filozoficznej refleksji.
Koty, pokrzywy, kosz na śmieci stają w korowodzie pospołu z nutami Schuberta,
kosturem Mandelsztama i z Panem Bogiem śnionym przez koty. I korowód ten, poruszony
wyobraźnią poety rusza w szalony taniec przemian. Ale ta odmienne stany bytowania
nie jawią się jako ostateczny koniec wszystkiego, lecz raczej jako stan przejściowy
ku innej, nieznanej formie istnienia.
Bo, jak pisze o sobie, ale pewnie i o innych, Rymkiewicz:
List wysłany w zaświaty – tym listem ja
Rymkiewicz, ten wytrawny znawca życia i twórczości polskich wieszczów romantycznych, o których potrafi pisać jak o osobach sobie najbliższych, również w poezji fascynuje umiejętnością oswajania – chociaż niekoniecznie przyswajania – najdziwniejszych fenomenów rzeczywistości, w której przyszło nam być gośćmi.
Marcin Baran
Rymkiewicz. Słowniczek
Piotr Śliwiński
Dystych - dwuwers, ulubiona strofa Rymkiewicza, kojarząca pierwiastki ludowe, gnomiczne, elegijne, Leśmianowskie. W parzyście ułożonych lustrzanych linijkach przeglądają się sobie nawzajem życie i śmierć, prawda i złudzenie, byt i nicość. Mocują i nicują się jakości opozycyjne, sprzeczne. Rzeczywistość ujęta w dystychy wydaje się jednocześnie lekka i napięta.
Detal - szczegół, konkret, roślina, zwierzę, stan pogody, sumienny inwentarz widzialnego świata. Zawdzięczamy mu to, że powtarzalność nie zmienia się w utworach Rymkiewicza w metafizyczną namolność, w recytowanie ciągle tego samego zestawu w celu nadania jego składnikom jakiejś symbolicznej rangi. W efekcie tego, że detale (przedmioty, stworzenia...) znaczą siebie ("koty" - koty, "wierzby" - wierzby), nie będąc tylko fragmentem wyrwanym z całości, byt jawi się jako bogactwo, które niełatwo ogarnąć i ocenić. Jedyną całością, w której zbiegają się ostatecznie wszelkie istnienia, jest n i c o ś ć. Dostrzeganie detali jest przywilejem żywych: "Rozejrzyj się dokoła tu rdest tam pokrzywy/Jeżeli to rozróżniasz - jeszcze jesteś żywy" ("Ogród w Milanówku, gipsowe krasnale…").
Bóg - wiemy o nim mało, nie interesuje się stworzeniem ani myśli tłumaczyć się ze śmierci i zła, m i l c z y: "Mało co wiemy a jest pytań wiele" ("Ogród w Milanówku, pieśń nocnego wędrowca"). Czy w ogóle jest? "Może tam coś jest jeszcze - coś w co nikt nie wierzy" ("Ogród w Milanówku, marcinki w połowie października"). Jest potrzebą szukania: "Kot żółty poszedł na poszukiwanie/Zaniósł do Boga nasze zapytanie").
Koty - pełno ich, odgrywają pierwszoplanową rolę, inspirują: "Koty pisały moje wiersze/Piosenki ody tarantele" ("Ogród w Milanówku - poezja brzóz i kotów"). Efektem tego nieomal masowego występowania jest daleko idące skomplikowanie ogrodowej swojskości. Kot jest bowiem, jak wiadomo, zwierzęciem tyleż udomowionym, co niezależnym. Jego widok przypomina więc o fundamentalnej autonomii natury. Nie pozbawione słuszności jest stare przypuszczenie, że to kot ma nas, a nie my jego. Podobnie rzecz wygląda z jeżami, które choć fizycznie bliskie, wewnętrznie wydają się niezmiernie dalekie, wobec człowieka obojętne i samowystarczalne. Przez Rymkiewiczowski ogród - przez "dziurę" ("Ja widzę w płocie wielką dziurę/O tam w istnienia samym środku") - przeziera więc dzika pierwotność. Ogród nie jest przed nią i przed śmiercią wystarczającym zabezpieczeniem: "Brzozy żaby marcinki wszystko jest tożsame/Wszystko wchodzi wychodzi przez ogromną bramę" ("...marcinki w połowie...").
Leśmian - Bolesław, poeta, filozoficzny, lecz obdarzony nieposkromioną, zmysłową wyobraźnią oraz fenomenalnie śmiałym podejściem do języka, dla Rymkiewicza niezwykle ważny. Podejmowane przez niego próby mówienia "od nowa" spotkały się w przeszłości ze sceptycznymi uwagami autora książki Czym jest klasycyzm. Manifesty literackie (1967), jednak w ostatnich latach kwestia ta straciła dawny sens. Teraz Leśmian znajduje się w środku Rymkiewiczowskiego wiersza, będąc najważniejszym partnerem dialogu o sprawach rudymentarnych i ostatecznych, o bycie i nicości w pierwszej kolejności. Do tego dochodzi rytm, charakter niektórych sformułowań, rozpoznawalne echa. Czyżby zatem metafizyczna przenikliwość Leśmiana i jego oczywista już dzisiaj genialność językowa stały się godne aktu ponowienia, którego sensem jest unaocznienie współczesnemu światu estetyki uwrażliwionej zarazem na egzystencjalny konkret i na dramatyczną wielkość ludzkiej kondycji? Choć próżno szukać nazwiska Leśmiana w omawianym tomiku, on to, a nie spełniający funkcje zaledwie asocjacyjne Pascal, Heidegger, Husserl, uczestniczy w filozoficznym dyskursie.
Powtórzenie - jest nie tylko warunkiem rytmu, ale przede wszystkim sposobem istnienia, zasadą, która działaniem swoim obejmuje zarówno przyrodę, jak i kulturę. W życiu wszystkich istot powtarza się droga od narodzin ku śmierci, w twórczości zaś mamy do czynienia każdorazowo z odnowieniem języka, uobecnieniem tradycji, otwarciem na przyszłość, świadomością przemijania. Repetycja w utworze i repetycja wierszowego wzoru nadaje tekstom Rymkiewicza własny, od razu rozpoznawalny styl, z kolei wariacje na (ten sam) temat wywołują wrażenie różnorodności i migotliwości. Powtórzenie uwydatnia niepowtarzalność.
Piotr Śliwiński - krytyk i historyk literatury. Pracuje na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Współautor Literatury polskiej 1976-1998. Przewodnika (1999). Mieszka w Poznaniu.
O wierszach Jarosława Marka Rymkiewicza
Na kolanie
Adam Wiedemann
Nowy tom wierszy Rymkiewicza nie jest ani lepszy, ani gorszy od dwóch poprzednich – jest do nich bardzo podobny i stanowi kolejny dowód powrotu do znakomitej formy po zapaści, jaką był akces do grona „poetów stanu wojennego”. Rymkiewiczowi tylko myślenie o rzeczach ostatecznych dodaje skrzydeł, to przecież każdy widzi.
„Zachód słońca w Milanówku” nie jest więc lepszy ani gorszy, ma za to najlepszy
tytuł, tamte dwa – „Moje dzieło pośmiertne”, „Znak niejasny, baśń półżywa” –
były wyzywająco pretensjonalne, ten jest już wzruszająco kiczowaty, jako udane
przezwyciężenie pewnego mimo wszystko zadęcia, widocznego we wcześniejszych
tytułach, jest taki, że tylko go pogłaskać. Cóż bowiem bardziej oklepanego,
trywialnego i cóż piękniejszego niż ten tytułowy zachód słońca? Czy nie opisywał
go już Mickiewicz? Czy nie widniał na 90 procentach widokówek, jakie otrzymaliśmy
w ciągu minionych wakacji? Tak, tym zachodem słońca zadał nam pan Rymkiewicz
niezłego bobu, a Milanówkiem doprawił ów bób nader smacznie, podwarszawsko,
po domowemu.
Sam tytuł jednak nie wystarczyłby, również i czasy zrobiły się wyjątkowo sprzyjające
dla tej (czy też dla takiej) poezji, weźmy chociażby ów rymujący się parzyście
dystych, jeszcze niedawno wszyscy stukali się w czoło, gdy Paweł Dunin-Wąsowicz
drukował w swoim piśmie „przede wszystkim” wiersze rymowane, tymczasem dziś
wystarczy się rozejrzeć, wszyscy rymują parzyście, od Andrzeja Sosnowskiego
po Czesława Miłosza, już nie wspominając o Dariuszu Susce, którego uwielbienie
dla poezji Rymkiewicza jest powszechnie znane. W rankingu form poetyckich dystych
wypiera pomału najmodniejszą w latach 90. sestynę (jak również postmodernistyczny
„biały sonet”) i nikt chyba nie ma wątpliwości, iż jest to zasługą autora „Anatomii”.
(„Anatomia” to też był bardzo dobry tytuł, podobnie jak „Co to jest drozd?”)
Celowo nie wymieniłem dotychczas Stanisława Barańczaka, który rymuje „od zawsze”
– lecz jakże inne jest to rymowanie! Rymy Barańczakowskie są wykwintne, rzadkie,
zrodzone w pocie czoła, ściśle podporządkowane z góry zamierzonej zawartości
i konstrukcji wiersza. Rymkiewicz wręcz przeciwnie, rymuje (by nie powiedzieć
„rymkuje”) z tą samą naturalną dezynwolturą, z jaką zachodzi jego tytułowe słońce:
nie obawia się rymów gramatycznych i nawet częstochowskich, a „Wiosenny wierszyk
dla Jasia i Ani Pomiernych” to bardzo stylowy wpis do dziecinnego sztambucha.
Jedna linijka pociąga tu za sobą drugą w sposób niewymuszony, nieomal automatyczny
(i nie od parady byłoby skojarzenie tego z pisarstwem Gertrudy Stein, której
też się zdarzało „ot tak” coś sobie zrymować), jednocześnie zaś proces ten wymusza
na poecie określone decyzje, dotyczące dalszego przebiegu poetyckiej „akcji”.
Autor wyraźnie poddaje się wierszowi, wchodzi w rolę przygodnego zapisywacza,
i stąd te kokieteryjnie brzmiące deklaracje, jakoby „Zachód słońca” został napisany
przez koty i zaokienne brzózki.
Sporo się mówi (po ukazaniu się książki „Leśmian Encyklopedia”) o wpływie Leśmiana
na Rymkiewicza; myślę, że wpływ ten jest niewielki, w ostatnim tomie widoczny
co najwyżej poprzez konstrukcję groteskowej postaci „przygłupa istnieniowego”,
który wszakże pojawia się tylko raz i jest bytem dość enigmatycznym. Leśmian
był znawcą zaświatów, koneserem ich różnorodności – Rymkiewicz deklaruje swoją
o nich niewiedzę i jest wyraźnie zafascynowany wizją pośmiertnej pustki. Leśmian
był poetą-wirtuozem, romantycznie zestawiającym swoją twórczość z Boskim dziełem
stworzenia, Rymkiewicz stwierdza natomiast autoironicznie: „Bóg jest dobry –
ja to piszę na kolanie”. Na kolanie, a zatem trochę byle jak, dorywczo, bez
przesadnych ambicji, a jednocześnie – z pokorą, przyklęknąwszy. Bardzo to oczywiście
dobrze świadczy o poecie, że badając życie i twórczość innego poety nie zaczął
go naśladować, poprzestał na swoim.
Dają się za to zauważyć w „Zachodzie słońca” różne inne ciekawe wpływy i koneksje,
wspomnę tutaj o dwóch. Po pierwsze Jan Kasprowicz, jako twórca projektu „poezji
prostodusznej” (obecnej zwłaszcza w tomiku „Mój świat”), lecz również – co bardzo
zaskakujące – jako autor „Hymnów”. Porównajmy: „Z mokradeł kępy rogoży, / z
przydroży / osty o żółtych kolcach, / szerokolistne łopiany, / senne podbiały,
/ fioletowe szaleje, / cierniste głogi / wstały / i idą...” – to Kasprowicz.
U Rymkiewicza zaś: „Czy widzisz – przy mnie idą koty jeż półżywy / Sucha jabłoń
klon ścięty złamane pokrzywy” etc. Dokładnie po stu latach powraca w literaturze
polskiej wizja pochodu wszystkich istot do Boga, który dla pątników Kasprowiczowskich
jest wzgardliwy i nieczuły, a przed Rymkiewiczowskimi chowa się za chmurą, nie
ulega wszakże wątpliwości, iż jest to ten sam Bóg i te same istoty.
Drugim poetą intensywnie obecnym w nowych wierszach Rymkiewicza jest jego nieżyjący
od dawna rówieśnik Stanisław Grochowiak. Pamiętamy jeszcze, mam nadzieję, „Portretowanie
umarłej”, pamiętamy „Piersi królowej utoczone z drewna”, powinniśmy o nich pamiętać,
czytając choćby utwór „Kathleen Ferrier umiera w młodości na raka”. Rymkiewicz
posuwa się znacznie dalej niż Grochowiak w epatowaniu nie tyle już brzydotą,
co po prostu okropieństwem istnienia, ale podobnie jak Grochowiak jest tym istnieniem
przerażony i podobnie ucieka przed tym w swój specyficzny, „wszystkożerny” estetyzm.
Ponadto łączy tych dwóch poetów uwielbienie dla muzyki (poważnej, od Bacha po
Szostakowicza) i nieprzypadkowo chyba w wierszu o upiorze Schuberta pojawia
się epitet „straszny brzydal”, dla mnie – jak dotąd – trwale wiążący się z Grochowiakowskim
„Utrillem”. Muzyka wyparła z twórczości Rymkiewicza inne sztuki piękne, zwłaszcza
malarstwo (o którym zdarzało mu się pisać genialnie, mam tu na myśli zwłaszcza
wiersz „Dla Artura Nachta Samborskiego”); muzyka najbliższa jest, jak się zdaje,
światowi czystych esencji, od których się poeta odżegnuje i o które wykłóca
się już tradycyjnie z Edmundem Husserlem. Im bliżej jednak czuje się związany
ze światem materialnym, tym bardziej potrzebuje owych „wyczyszczonych z istnienia”
muzycznych doznań.
*
W poezji najwyraźniej, tak jak w naturze, musi być zachowana dynamiczna równowaga, inaczej grozi im śmierć albo choroba. Na szczęście „Zachód słońca w Milanówku” jest tomikiem zdrowym, żywym, wesołym i pełnym werwy, mimo że snują się po nim młodopolskie upiory i romantyczne mogiły. I bardzo dobrze, niech się snują, im też się coś od życia (za przeproszeniem) należy. I cieszmy się, że to nie o nas jeszcze mowa.
Jarosław Marek Rymkiewicz, „Zachód słońca w Milanówku”, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2002